czwartek, 4 grudnia 2014

RECENZJA - AC/DC - Rock or Bust

Powrócili! Weterani rock'n'rolla wydali właśnie swój piętnasty (albo szesnasty jeśli uwzględnimy wydawnictwa australijskie) album studyjny Rock or Bust. O zbliżającym się wydawnictwie pisałem już jakiś czas temu. Mimo iż jestem wielkim fanem tej australijskiej (o zgrozo, przecież większość pochodzi z Wielkiej Brytanii!) kapeli, to postaram się, żeby ta recenzja była jak najbardziej obiektywna. Czy ten album spełnił  moje oczekiwania? Czy coś mnie zaskoczyło? A może rozczarowało? Już Wam mówię.

Okładka w wersji zwykłej, jaka jest inna... przekonacie się trochę później.

Wiele osób twierdzi, że AC/DC gra to samo od ponad czterdziestu lat, zmieniając tylko okładki, co zresztą w żartach powiedział kiedyś Malcolm Young. Po bardzo dobrej i wypchanej po brzegi riffami i solówkami płycie Black Ice i ogromnej trasie koncertowej, która była jedną z najbardziej dochodowych w historii muzyki, apetyt fanów był jeszcze większy niż przed 2008 rokiem. Na tamten album wieczni chłopcy kazali nam czekać aż osiem lat. Tym razem uwinęli się szybciej. Na pierwszy ogień AC/DC wypuściło singiel Play Ball, do którego po jakimś czasie dograli teledysk. Chociaż bym chciał to nie mogę pominąć kilku słów na jego temat. Jest po prostu ohydny i wygląda jak tania produkcja. Co tu dużo mówić. Myślę jednak, że taki był zamysł zespołu - nakręcić klip, który w pewien sposób unaocznia nam jak teraz (często) wideoklipy wyglądają, bo niestety coraz częściej można stwierdzić, że kicz staje się modny.


Kolejnym singlem okazał się numer tytułowy Rock or Bust, który jest o wiele lepszy od swojego poprzednika, ale analiza utworów później. Co ciekawe, w dniu premiery Play Ball ktoś przez pomyłkę zamieścił na kanale acdcVEVO własnie TEN utwór podpisując go Play Ball... Coś mi się wydaje, że tamtego dnia ktoś stracił pracę. Wracając, zespół ogłosił konkurs, w którym można było wygrać udział w teledysku do drugiego klipu promującego najnowsze wydawnictwo. Najpierw w sieci pojawiło się takie zdjęcie:


A po dłuższym oczekiwaniu pojawił się ten teledysk. O wiele lepszy od poprzedniego i co ważne z najszczęśliwszymi tamtego dnia fanami AC/DC na świecie.


Album otwiera tytułowy, znany nam już dobrze utwór Rock or Bust. Od razu okrzyknięty został kolejnym hymnem na miarę For Those About to Rock (We Salute You). Moim zdaniem takie porównanie jest "lekką" przesadą. "Kanonada" wpisała się już na dobre do historii, nie tylko zespołu, ale całej muzyki rockowej, a czy Rock or Bust ma takie szanse? Czas pokaże. Na pewno możemy w tym utworze usłyszeć nawiązania do albumu o tym samym tytule co utwór kończący każdy koncert AC/DC. Słuchając tej płyty znajdziemy jeszcze wiele podobnych odniesień do wcześniejszej twórczości zespołu. 
W tym miejscu chciałbym częściowo zdementować to co powtarza prawie każdy. AC/DC nie gra w kółko tego samego! Oczywiście mają swój niepowtarzalny styl i całe szczęście przez te wszystkie lata się go trzymają, ale wystarczy posłuchać kilku alumów, żeby stwierdzić, że jednak różnica jest słyszalna. Brudne, wręcz bootlegowe Flick of the Switch (1983); surowe i rock'n'rollowe Fly on the Wall (1985) do którego aż chce się tańczyć; ostre, podchodzące momentami pod klasyczny heavy metal albumy The Razors Edge (1990) oraz For Those About to Rock (We Salute You) (1981). 
Numer 2 na playliście to również dobrze nam już znana kompozycja Play Ball, którą śmiało mogę nazwać bardzo popowym utworem (oczywiście w dobrym tego słowa znaczeniu), jest tu wszystko czego potrzebuje potencjalny hit: bujająca melodia, przyjemny rytm i prosty tekst. Początkowo podchodziłem do tej piosenki z pewną rezerwą, ale ostatecznie się do niej przekonałem, w końcu ta gra Angusa w refrenie to to co tygrysy lubią najbardziej. Kiedy z moich głośników zaczęło lecieć Rock the Blues Away pomyślałem, że gdzieś już to słyszałem. Pierwsze skojarzenie - Anything Goes z poprzedniego albumu. Oczami wyobraźni widać to o czym śpiewa Brian Johnson i to na dodatek śpiewa to jadąc swoim kabrioletem wzdłuż florydzkiej plaży. Idealna piosenka na zimę, która choć na chwilę przeniesie nas w cieplejsze rejony. 

Nowy skład AC/DC (od lewej): Cliff Williams, Brian Johnson, Stevie Young, Angus Young. Na zdjęciu brak Phila Rudda, który nie pojawił się zarówno na sesji zdjęciowej oraz na nagraniach do teledysków, jednak nadal widnieje on jako członek zespołu.

Miss Adventure z chóralną zaśpiewką "nananana" spokojnie znalazłoby swoje miejsce na Fly on the Wall, co jest wielkim plusem, pomimo trochę oklepanych zabiegów w tekście. Dogs of War z intrygującym intro i ciekawie współgrającym z perkusją basem jest na pewno utworem wartym uwagi (być może kolejny singiel?) również ze wzgledu na swój militarny wydźwięk. Chłopaki stworzyli fajny rockowy marsz. Got Some Rock & Roll Thunder niczym szczególnym się nie wyróżnia, ale na pewno znajdzie się na setliście koncertowej, choćby ze względu na przewijające się w tle przez cały utwór rytmiczne klaskanie, które na pewno odegrają zgromadzeni na koncercie fani zespołu. Stadionowy hicior. To przez co w tej chwili przechodzi zespół to zdecydowanie jedne z najcięższych czasów. W tych okolicznościach Hard Times ma bardzo wyraźny wydźwięk. Choroba Malcolma, z której niestety się nie wygrzebie i na dodatek ostatnie wybryki Phila Rudda to próba, którą jak widać zespół przeszedł. Jak powiedział Angus w jednym z wywiadów:

"Ej! Lubię to robić. DLATEGO to robię"
"Hey, I enjoy doing it. That's why I do it."


Jednym z najbardziej porywających kawałków jest zdecydowanie Baptism By Fire, czyli kolejny po Rock The Blues Away utwór o imprezowaniu. Klimat Have a Drink on Me nie opuszcza Briana od co najmniej czternastu lat. "Mistress, mistress all night long!" takim okrzykiem rozpoczyna się Rock The House kolejna do kolekcji piosenek AC/DC o ewidentnym zabarwieniu erotycznym. Prosta, krótka (najkrótsza na całym albumie - 2:42) ale mocarna. Ale to nie jedyny "erotyk" na tym albumie. Pamiętacie Miss Adventure? A teraz kolejny - Sweet Candy. Wchodzi powoli z mrucząco-bulgoczącym głosem Briana, a potem dostajemy kolejną dawkę typowego wydzierającego się kota z chóralnymi zaśpiewkami reszty zespołu w refrenie. Ostatni Emission Control może kojarzyć się z tytułowym Black Ice zamykającym poprzedni album. Na koniec popadniemy więc w lekko bluesujący kawałek, jednak z przewagą hard rockowego szarpania strun.


Jeżeli muszę wskazać słabe strony tego wydawnictwa, to zacznę od jego długości. Łączny czas trwania jedenastu utworów to niecałe 35 minut, żeby być dokładnym 34:55. Bardzo mało, zwłaszcza w porównaniu do Black Ice, które trwało ponad 55 minut. Najdłuższa piosenka to Emission Control, której dźwięki popłyną z naszych głośników przez "rekordowe" 3 minuty i 41 sekund. Kolejnym minusem tego albumu, wynikającym w sumie z długości utworów, to pewnego rodzaju niedosyt po każdym utworze, wrażenie że te piosenki zostały ukończone w 90% i czegoś tam jeszcze brakuje. Nie są to jednak powody przez które można przekreślać ten album.

Mocne strony tego albumu to przede wszystkim energia jaką zespół potrafi zawrzeć za każdym razem, na każdym albumie. Znalazła się ona również na Rock or Bust. Nazwa AC/DC nie jest przypadkowa, bo chyba muzyka żadnej innej kapeli nie jest tak wypełniona energią, jak ta od AC/DC. Co prawda utwory są krótkie, ale zarówno mistrzowsko nagrane jak i zagrane. Rock or Bust jest bardzo równą płytą, co nawet u AC/DC nie jest normą. Ciężko spośród tych jedenastu kompozycji wybrać chociaż jedną wyraźnie słabszą od pozostałych, ale odważę się wskazać trzy moim zdaniem najlepsze: Rock or BustRock The Blues Away, Baptism By Fire


Brian Johnson ma już swoje lata (5.12.2014 Brian skończy 67 lat) i słychać to na tym albumie. Problemów ze swoim głosem (mimo palenia masy papierosów i zalewania gardła alkoholem) nie ma, ale nie jest to już tak wysoki głos jak jeszcze kilka lat temu. Angus nie oszczędza palców, Phil zabrał do studia zapas pałeczek i naciągów (a tak w ogóle to spóźniał się na nagrania, w końcu dostał ultimatum i zjawił się w Vancouver... po dziesięciu dniach), Stevie Young musiał trochę złagodnieć, bo wcześniej grywał ostrzej, a Cliff jak to basista - przyjechał i pobrzdąkał na jednej strunie.

Podsumowując, Rock or Bust to album zdecydowanie ostrzejszy od swojego poprzednika, nagrany w niezniszczalnym i niepowtarzalnym stylu, który pozwala rozpoznać AC/DC już po pierwszych dźwiękach. Płyta może trochę rozczarować osoby, które spodziewały się long playa, który będzie naprawdę long, jednak mimo niezbyt długich kompozycji muzyka broni się sama. Każdy fan rocka, nie tylko fan AC/DC, na pewno znajdzie na tym albumie muzykę która go co najmniej zadowoli. Mimo braku blockbusterów na miarę Hells Bells, Let There Be Rock, You Shook Me All Night LongWhole Lotta Rosie czy Highway To Hell, jest to bardzo dobre wydawnictwo i ośmielę się nawet stwierdzić, że lepsze od Black Ice, które naprawdę skatowałem w odtwarzaczu.

Jedno jest pewne, wkładając tę płytę do odtwarzacza, opuszczając igłę na czarny krążek, czy klikając przycisk "play" zostanie nam dousznie zaaplikowana dawka prostego, mocnego, bujającego i energetyzującego hard rock 'n' rolla do jakiego przez ostatnie kilkadziesiąt lat przyzwyczaiło nas AC/DC. 

MIKOŁAJ STĘŻYCKI-WOJTASIAK

Trójwymiarowa okładka Rock or Bust - jak widać specjalistów od marketingu w AC/DC nie brakuje.

PS Już niedługo recenzja najnowszej płyty Foo Fighters Sonic Highways i co nieco na temat serialu o tym samym tytule.