czwartek, 4 grudnia 2014

RECENZJA - AC/DC - Rock or Bust

Powrócili! Weterani rock'n'rolla wydali właśnie swój piętnasty (albo szesnasty jeśli uwzględnimy wydawnictwa australijskie) album studyjny Rock or Bust. O zbliżającym się wydawnictwie pisałem już jakiś czas temu. Mimo iż jestem wielkim fanem tej australijskiej (o zgrozo, przecież większość pochodzi z Wielkiej Brytanii!) kapeli, to postaram się, żeby ta recenzja była jak najbardziej obiektywna. Czy ten album spełnił  moje oczekiwania? Czy coś mnie zaskoczyło? A może rozczarowało? Już Wam mówię.

Okładka w wersji zwykłej, jaka jest inna... przekonacie się trochę później.

Wiele osób twierdzi, że AC/DC gra to samo od ponad czterdziestu lat, zmieniając tylko okładki, co zresztą w żartach powiedział kiedyś Malcolm Young. Po bardzo dobrej i wypchanej po brzegi riffami i solówkami płycie Black Ice i ogromnej trasie koncertowej, która była jedną z najbardziej dochodowych w historii muzyki, apetyt fanów był jeszcze większy niż przed 2008 rokiem. Na tamten album wieczni chłopcy kazali nam czekać aż osiem lat. Tym razem uwinęli się szybciej. Na pierwszy ogień AC/DC wypuściło singiel Play Ball, do którego po jakimś czasie dograli teledysk. Chociaż bym chciał to nie mogę pominąć kilku słów na jego temat. Jest po prostu ohydny i wygląda jak tania produkcja. Co tu dużo mówić. Myślę jednak, że taki był zamysł zespołu - nakręcić klip, który w pewien sposób unaocznia nam jak teraz (często) wideoklipy wyglądają, bo niestety coraz częściej można stwierdzić, że kicz staje się modny.


Kolejnym singlem okazał się numer tytułowy Rock or Bust, który jest o wiele lepszy od swojego poprzednika, ale analiza utworów później. Co ciekawe, w dniu premiery Play Ball ktoś przez pomyłkę zamieścił na kanale acdcVEVO własnie TEN utwór podpisując go Play Ball... Coś mi się wydaje, że tamtego dnia ktoś stracił pracę. Wracając, zespół ogłosił konkurs, w którym można było wygrać udział w teledysku do drugiego klipu promującego najnowsze wydawnictwo. Najpierw w sieci pojawiło się takie zdjęcie:


A po dłuższym oczekiwaniu pojawił się ten teledysk. O wiele lepszy od poprzedniego i co ważne z najszczęśliwszymi tamtego dnia fanami AC/DC na świecie.


Album otwiera tytułowy, znany nam już dobrze utwór Rock or Bust. Od razu okrzyknięty został kolejnym hymnem na miarę For Those About to Rock (We Salute You). Moim zdaniem takie porównanie jest "lekką" przesadą. "Kanonada" wpisała się już na dobre do historii, nie tylko zespołu, ale całej muzyki rockowej, a czy Rock or Bust ma takie szanse? Czas pokaże. Na pewno możemy w tym utworze usłyszeć nawiązania do albumu o tym samym tytule co utwór kończący każdy koncert AC/DC. Słuchając tej płyty znajdziemy jeszcze wiele podobnych odniesień do wcześniejszej twórczości zespołu. 
W tym miejscu chciałbym częściowo zdementować to co powtarza prawie każdy. AC/DC nie gra w kółko tego samego! Oczywiście mają swój niepowtarzalny styl i całe szczęście przez te wszystkie lata się go trzymają, ale wystarczy posłuchać kilku alumów, żeby stwierdzić, że jednak różnica jest słyszalna. Brudne, wręcz bootlegowe Flick of the Switch (1983); surowe i rock'n'rollowe Fly on the Wall (1985) do którego aż chce się tańczyć; ostre, podchodzące momentami pod klasyczny heavy metal albumy The Razors Edge (1990) oraz For Those About to Rock (We Salute You) (1981). 
Numer 2 na playliście to również dobrze nam już znana kompozycja Play Ball, którą śmiało mogę nazwać bardzo popowym utworem (oczywiście w dobrym tego słowa znaczeniu), jest tu wszystko czego potrzebuje potencjalny hit: bujająca melodia, przyjemny rytm i prosty tekst. Początkowo podchodziłem do tej piosenki z pewną rezerwą, ale ostatecznie się do niej przekonałem, w końcu ta gra Angusa w refrenie to to co tygrysy lubią najbardziej. Kiedy z moich głośników zaczęło lecieć Rock the Blues Away pomyślałem, że gdzieś już to słyszałem. Pierwsze skojarzenie - Anything Goes z poprzedniego albumu. Oczami wyobraźni widać to o czym śpiewa Brian Johnson i to na dodatek śpiewa to jadąc swoim kabrioletem wzdłuż florydzkiej plaży. Idealna piosenka na zimę, która choć na chwilę przeniesie nas w cieplejsze rejony. 

Nowy skład AC/DC (od lewej): Cliff Williams, Brian Johnson, Stevie Young, Angus Young. Na zdjęciu brak Phila Rudda, który nie pojawił się zarówno na sesji zdjęciowej oraz na nagraniach do teledysków, jednak nadal widnieje on jako członek zespołu.

Miss Adventure z chóralną zaśpiewką "nananana" spokojnie znalazłoby swoje miejsce na Fly on the Wall, co jest wielkim plusem, pomimo trochę oklepanych zabiegów w tekście. Dogs of War z intrygującym intro i ciekawie współgrającym z perkusją basem jest na pewno utworem wartym uwagi (być może kolejny singiel?) również ze wzgledu na swój militarny wydźwięk. Chłopaki stworzyli fajny rockowy marsz. Got Some Rock & Roll Thunder niczym szczególnym się nie wyróżnia, ale na pewno znajdzie się na setliście koncertowej, choćby ze względu na przewijające się w tle przez cały utwór rytmiczne klaskanie, które na pewno odegrają zgromadzeni na koncercie fani zespołu. Stadionowy hicior. To przez co w tej chwili przechodzi zespół to zdecydowanie jedne z najcięższych czasów. W tych okolicznościach Hard Times ma bardzo wyraźny wydźwięk. Choroba Malcolma, z której niestety się nie wygrzebie i na dodatek ostatnie wybryki Phila Rudda to próba, którą jak widać zespół przeszedł. Jak powiedział Angus w jednym z wywiadów:

"Ej! Lubię to robić. DLATEGO to robię"
"Hey, I enjoy doing it. That's why I do it."


Jednym z najbardziej porywających kawałków jest zdecydowanie Baptism By Fire, czyli kolejny po Rock The Blues Away utwór o imprezowaniu. Klimat Have a Drink on Me nie opuszcza Briana od co najmniej czternastu lat. "Mistress, mistress all night long!" takim okrzykiem rozpoczyna się Rock The House kolejna do kolekcji piosenek AC/DC o ewidentnym zabarwieniu erotycznym. Prosta, krótka (najkrótsza na całym albumie - 2:42) ale mocarna. Ale to nie jedyny "erotyk" na tym albumie. Pamiętacie Miss Adventure? A teraz kolejny - Sweet Candy. Wchodzi powoli z mrucząco-bulgoczącym głosem Briana, a potem dostajemy kolejną dawkę typowego wydzierającego się kota z chóralnymi zaśpiewkami reszty zespołu w refrenie. Ostatni Emission Control może kojarzyć się z tytułowym Black Ice zamykającym poprzedni album. Na koniec popadniemy więc w lekko bluesujący kawałek, jednak z przewagą hard rockowego szarpania strun.


Jeżeli muszę wskazać słabe strony tego wydawnictwa, to zacznę od jego długości. Łączny czas trwania jedenastu utworów to niecałe 35 minut, żeby być dokładnym 34:55. Bardzo mało, zwłaszcza w porównaniu do Black Ice, które trwało ponad 55 minut. Najdłuższa piosenka to Emission Control, której dźwięki popłyną z naszych głośników przez "rekordowe" 3 minuty i 41 sekund. Kolejnym minusem tego albumu, wynikającym w sumie z długości utworów, to pewnego rodzaju niedosyt po każdym utworze, wrażenie że te piosenki zostały ukończone w 90% i czegoś tam jeszcze brakuje. Nie są to jednak powody przez które można przekreślać ten album.

Mocne strony tego albumu to przede wszystkim energia jaką zespół potrafi zawrzeć za każdym razem, na każdym albumie. Znalazła się ona również na Rock or Bust. Nazwa AC/DC nie jest przypadkowa, bo chyba muzyka żadnej innej kapeli nie jest tak wypełniona energią, jak ta od AC/DC. Co prawda utwory są krótkie, ale zarówno mistrzowsko nagrane jak i zagrane. Rock or Bust jest bardzo równą płytą, co nawet u AC/DC nie jest normą. Ciężko spośród tych jedenastu kompozycji wybrać chociaż jedną wyraźnie słabszą od pozostałych, ale odważę się wskazać trzy moim zdaniem najlepsze: Rock or BustRock The Blues Away, Baptism By Fire


Brian Johnson ma już swoje lata (5.12.2014 Brian skończy 67 lat) i słychać to na tym albumie. Problemów ze swoim głosem (mimo palenia masy papierosów i zalewania gardła alkoholem) nie ma, ale nie jest to już tak wysoki głos jak jeszcze kilka lat temu. Angus nie oszczędza palców, Phil zabrał do studia zapas pałeczek i naciągów (a tak w ogóle to spóźniał się na nagrania, w końcu dostał ultimatum i zjawił się w Vancouver... po dziesięciu dniach), Stevie Young musiał trochę złagodnieć, bo wcześniej grywał ostrzej, a Cliff jak to basista - przyjechał i pobrzdąkał na jednej strunie.

Podsumowując, Rock or Bust to album zdecydowanie ostrzejszy od swojego poprzednika, nagrany w niezniszczalnym i niepowtarzalnym stylu, który pozwala rozpoznać AC/DC już po pierwszych dźwiękach. Płyta może trochę rozczarować osoby, które spodziewały się long playa, który będzie naprawdę long, jednak mimo niezbyt długich kompozycji muzyka broni się sama. Każdy fan rocka, nie tylko fan AC/DC, na pewno znajdzie na tym albumie muzykę która go co najmniej zadowoli. Mimo braku blockbusterów na miarę Hells Bells, Let There Be Rock, You Shook Me All Night LongWhole Lotta Rosie czy Highway To Hell, jest to bardzo dobre wydawnictwo i ośmielę się nawet stwierdzić, że lepsze od Black Ice, które naprawdę skatowałem w odtwarzaczu.

Jedno jest pewne, wkładając tę płytę do odtwarzacza, opuszczając igłę na czarny krążek, czy klikając przycisk "play" zostanie nam dousznie zaaplikowana dawka prostego, mocnego, bujającego i energetyzującego hard rock 'n' rolla do jakiego przez ostatnie kilkadziesiąt lat przyzwyczaiło nas AC/DC. 

MIKOŁAJ STĘŻYCKI-WOJTASIAK

Trójwymiarowa okładka Rock or Bust - jak widać specjalistów od marketingu w AC/DC nie brakuje.

PS Już niedługo recenzja najnowszej płyty Foo Fighters Sonic Highways i co nieco na temat serialu o tym samym tytule.

wtorek, 25 listopada 2014

czwartek, 13 listopada 2014

RECENZJA - Pink Floyd - The Endless River

O dopiero co wydanej płycie Pink Floyd mówiono wiele jeszcze zanim się ukazała i zanim zespół postanowił podzielić się kilkoma półminutowymi fragmentami z The Endless River. Mówiliśmy o niej również w naszej audycji. Pewnie jeszcze nie raz będziemy do tego tematu oraz do samej płyty we Wtorocku wracać, w każdym razie my wyczekiwaliśmy jej z zegarkiem w ręku. Jednak głosy na całym świecie na temat tej płyty były podzielone, nawet wśród fanów tej legendarnej grupy. Jedni twierdzili, że płyta z odrzutami z The Division Bell nie jest nikomu potrzeba, drudzy nie mogli doczekać się kiedy w końcu wyjdą ze sklepu z tą płytą w rękach, a jeszcze inni podchodzili ze zwykłą rezerwą. Jedno jest pewne, na tym albumie nie ma odrzutów i słabych utworów.



Piętnasty i zarazem ostatni album studyjny Pink Floyd otwiera utwór Things Left Unsaid będący bardzo delikatnym i melodyjnym wstępem do płyty, który może sam w sobie wiele nie wnosi i nie jest niczym niezwykłym, ale jako wstęp do It's What We Do robi swoje. Wspomniana kompozycja swoim klimatem nawiązuje do Shine On You Crazy Diamond, ale nie jest to jedyna kompozycja odwołująca się do wcześniejszego dorobku Pink Floyd. Cały album jest naszpikowany odniesieniami, zarówno bezpośrednimi jak i takimi, które odkryjemy dopiero po kilku przesłuchaniach. Trzecim i zamykającym część pierwszą albumu utworem jest Ebb And Flow - jeden z dziewięciu, które trwają mniej niż dwie minuty, ale nie oznacza to, że są na tej płycie niepotrzebne. Odważę się nawet stwierdzić, że The Endless River nie jest typowym albumem, czy płytą. Osiemnaście utworów znajdujących się w podstawowym wydaniu podzielono na cztery grupy: Side 1, Side 2, Side 3 i Side 4, czyli według ich umieszczenia na płytach winylowych. Każdą z tych "stron" trzeba tak naprawdę rozpatrywać jako jedną kompozycję, wydaje się to oczywiste już przy pierwszym odsłuchu. Nagrania mieszczące się na jednej "stronie" gładko w siebie przechodzą, a krótkie fragmenty ciszy między utworami granicznymi dają nam jasno do zrozumienia, że Na The Endless River mamy cztery kompozycje złożone z poszczególnych utworów. 


Side 2 rozpoczyna majestatyczne Sum, rozpoczynające się spokojnie aż do momentu pojawienia się gitary Gilmoura kiedy napięcie zaczyna narastać. Ten prawie pięciominutowy fragment Side 2 jest jednym z moich ulubionych na tej płycie. Gładko przechodząc w Skins trafimy na równie niepokojącą perkusję, odgłosy wiatru i zawodzącej gitary. W Unsung możemy odnaleźć nawiązania do Echoes jednej z najwybitniejszych kompozycji Pink Floyd. Aż szkoda, że Unsung trwa jedynie minutę i siedem sekund. Jak wiadomo album jest czymś w rodzaju hołdu złożonego Wrightowi, jednak Anisina tu nie pasuję. Przypomina mi to jakiś dżingiel telewizyjny z lat dziewięćdziesiątych, a jeszcze bardziej razi mnie sąsiedztwo tak zgranej trójki: Sum, Skins, Unsung. Jedynym elementem, który mi się spodobał jest solo saksofonu (gra Gilad Atzmono) i gitary. Ale nie pozostaje nam nic innego jak przeboleć zwłaszcza sam początek tej, przepraszam za wyrażenie, kakofonii kończącej Side 2.


Część trzecią otwiera The Lost Art Of Conversation jako kolejny delikatny fortepianowy wstęp. Tym razem wstęp rozwija się w bardzo przyjemną i lekką jazzową grę w On Noodle Street. Co tu dużo pisać, trzeba posłuchać. Night Light to zmiana klimatu, ponownie słyszymy typowo "floydowskie" dźwięki nawiązujące do Wish You Were Here (albumu). Słuchając Allons-y (1) na pewno za pierwszym razem pomyśleliście, albo jeśli jeszcze płyta nie wpadła w Wasze ręce, to pomyślicie "kurcze, gdzieś już to było!" Usłyszymy nic innego jak motyw z Run Like Hell. Powrócimy do niego w Allons-y (2), jednak dużo ważniejszy jest tu utwór rozdzielający te dwa, czyli Autumn '68 będący jasnym nawiązaniem do Summer '68, z przepiękną grą Wrighta na organach. Ale to jeszcze nie koniec Side 3, przed nami kolejny z moich ulubieńców, czyli Talkin' Hawkin' ponownie z brzmieniem Wish You Were Here i z lekką nutką jazzu. Usłyszymy tu też Stephena Hawkinga (Podobnie jak w Keep Talking z przedostatniej już teraz płyty Pink Floyd The Division Bell).



Side 4 rozpoczyna Calling z niepokojącymi dźwiękami na samym początku. Momentami następuje swego rodzaju rozjaśnienie, jednak niepokojące dźwięki co jakiś czas wracają. Gładko przechodzimy w trochę monotonne, ale ciekawe Eyes To Pearls, żeby ponownie usłyszeć nawiązania do Wish You Were Here, a zwłaszcza do Welcome To The Machine, ale to tylko moja opinia, każdy pewnie usłyszy coś innego. Louder Than Words, "w końcu" jak powiedzą niektórzy. Jedyna kompozycja, którą można nazwać piosenką. Wokal Gilmoura jak zwykle powala, tekst napisany przez niego i jego żonę Polly Samson opowiada o relacjach wewnątrz zespołu. Wiadomo o jakie relacje i między kim chodzi. Ciekawe co na to Roger Waters, ale pewne jest jedno, ta piosenka wyraża smutek z powodu niepotrzebnych sporów i jednocześnie mówi o tym, że to co wspólnie przez tyle lat tworzyli jest... głośniejsze niż słowa, zwłaszcza te złe.

The Endless River nie kończy się jednak tym pięknym utworem. W wersji deluxe mamy jeszcze trzy. TBS9 i TBS14, są utworami tworzącymi jedność, słuchając ich nie spostrzegłem nawet kiedy na wyświetlaczu zamiast "19" pokazało się "20". Kolejne spokojne, iście "floydowskie" dźwięki skomponowane przez Gilmoura i Wrighta. "Oczko" to Nervana dużo ostrzejszy utwór skomponowany przez Davida, co zresztą słychać, bo gitara gra tu pierwsze skrzypce. Czy pasuje do całej płyty? Odpowiedź pozostawiam Wam, ja mam nieco mieszane odczucia. Może to zapowiedź nadchodzącej płyty naszego kochane gitarzysty? Pewnie nie, ale na tę płytę również czekamy z niecierpliwością.

Pora na podsumowania, których nie lubię, bo jak podsumować w kilku zdaniach blisko godzinę pięknej i zróżnicowanej, ale jednak spójnej muzyki? Tym bardziej spod szyldu Pink Floyd? Chyba się nie da. Po prostu polecam tę płytę każdemu kto Floydów zna i kocha, bo po prostu lubić się ich nie da. The Endless River to płyta, którą trzeba przesłuchać co najmniej dwa razy. Mówiąc szczerze za pierwszym razem mnie nie oczarowała, spodziewałem się czegoś innego, więcej piosenek. Wiadome było, że ma to być płyta "głównie" instrumentalna, ale od kiedy oznacza to wszystkie piosenki poza jedną? Nie licząc choćby Talkin' Hawkin'. Niemniej przy drugim, trzecim i każdym kolejnym przesłuchaniu album ten coraz bardziej mi się podoba i coraz bardziej go rozumiem i słyszę pewne smaczki. Dziwna to płyta, z każdym przesłuchaniem coraz lepsza. A co do smaczków, tak jak pisałem an początku, The Endless River jest wypełniona nawiązaniami do poprzednich płyt Pink Floyd i ucho wprawnego fana na pewno je wychwyci. Spokojnie mogę powiedzieć, że ten album to suma wyjściowa wszystkich dokonań nieziemskich Brytyjczyków. Dzięki temu jest chyba najlepszym z możliwych zakończeń ich owocnej i burzliwej kariery. Oczywiście jako prawdziwy fan nadal gdzieś w głębi serca wierzę w to, że panowie z Pink Floyd nas jeszcze zaskoczą.
The Endless River to po prostu płyta do słuchania, idealna na jesienne popołudnie z kubkiem gorącej herbaty i głową wolną od wszelkich zmartwień.

MIKOŁAJ STĘŻYCKI-WOJTASIAK

Z dedykacją dla wszystkich, którzy nie doceniają The Endless River

sobota, 10 maja 2014

Nowa płyta AC/DC


"Nowy album AC/DC" - te słowa pojawiają się we wszelkich mediach od 2012 roku, jednak dopiero ostatnie miesiące okazały się kulminacyjne. Zapowiedź płyty i trasy, potem plotki o końcu kariery, ostatnio zdjęcia potwierdzające wejście Elektrycznych Kangurów do studia. 

Ale zacznijmy od początku.



Ostatnim studyjnym albumem w dorobku AC/DC jest Black Ice z 2008 roku, który odniósł ogromny sukces i wspiął się na szczyty wszelkich zestawień. Warto powiedzieć, że żadna ich wcześniejsza płyta, nawet Back In Black, tego nie osiągneła. Być może powodem był strasznie długi okres oczekiwania na ten krążek - fani musieli czekać aż 8 lat, co w muzyce rockowej jest wiecznością, chociaż fani Guns(Axl) N' Roses musieli poczekać ponad dwa razy dłużej na Chinese Democracy, która ukazała się 17 lat po ostatniej autorskiej płycie zespołu, ale nie o tym miałem pisać. 

Od czasu Black Ice do dziś zespół jednak nie miał zupełnych wakacji. W 2010 ukazała się płyta Iron Man 2 bedąca soundtrackiem do filmu o tej samej nazwie, a zarazem kompilacją utworów świetnie już znanych każdemu rockersowi. Rok później ukazał się zapis video koncertu na River Plate w Buenos Aires, a w 2012 zapis audio tego samego koncertu pod taką sama nazwą, czyli po prostu Live at River Plate, który szczególnie polecam, chociaż jeżeli chodzi o koncertówki AC/DC, moim zdecydowanym numerem jeden jest If You Want Blood You've Got It z 1978 roku, tak więc z Bonnem Scottem i co najważniejsze koncert został nagrany wtedy, kiedy zespół nie grał jeszcze na wielkich stadionach, tylko w klubach, w tym przypadku w Apollo Theatre w Glasgow, wyczuwalny jest więc wyjątkowy klubowy klimat.



Pierwsze głosy o kolejnym blockbusterze od Piorunów pojawiły się w  2012 roku, kiedy frontman Brian Johnson potwierdził pojawiające się już wtedy plotki, że zespół zaczyna prace nad nowym materiałem, ale niestety prace zostały tymczasowo wstrzymane z powodu choroby jednego z muzyków. 


"Miejmy nadzieję, że w tym roku znów zbierzemy się razem. Jeden z chłopców jest chory - nie mogę powiedzieć nic więcej, ale wciąż mu się polepsza".

Brian na pytanie, czy choroba ta jest bardzo poważna, a może nawet śmiertelna odpowiedział:

"Nie, jest po prostu zła. Radzi sobie świetnie, czekamy aż wyzdrowieje". 

Wieści o chorobie jednego z chłopaków już wtedy zasmuciły wszystkich fanów. Dziś możemy podejrzewać, że chodziło o Malcolma Younga. Wkrótce te informacje powtórzył Cliff Wiliams - basista AC/DC - który w jednym z wywiadów powiedział:

"Nic na razie nie jest zaplanowane. Cały czas dochodzimy do siebie po trasie koncertowej, 

więc po prostu czekamy i robimy różne rzeczy. Chłopaki piszą materiał i jak coś razem zbiorą, 

to dadzą nam znać". 

Przy okazji mogliśmy się też dowiedzieć jak dokładnie wygląda praca nad albumem. Cliff zdradził, że częścią muzyczną zajmują się bracia Young, którzy zbierają wszystkie pomysły, zaczynają tworzyć, a następnie wszyscy spotykają się w studiu i ustalają co z tymi "szkicami" zrobią.


Od początku tego roku wszyscy dla których AC/DC to wiecej niż Highway To Hell, T.N.T., Back In Black i Thunderstruck przeżywali prawdziwe huśtawki nastrojów i nie raz tracili nerwy. W styczniu pojawiła się informacja, że jeszcze w 2014 zespół wyruszy w trasę z okazji 40-tu lat grania na scenie (rocznica wypadała w listopadzie 2013), którą podobno zapowiedział Cliff, chociaż zespół nadal nie podawał żadnej oficjalnej informacji. Nie trzeba było jednak długo czekać, bo już w lutym, na antenie radia 98.7 The Gater Brain Johnson powiedział:

"Jesteście naprawdę pierwszymi, którzy się o tym dowiedzą, bo do tej pory zaprzeczaliśmy wszystkiemu, ponieważ sami nie byliśmy do końca pewni. Jeden z chłopaków był poważnie chory, a my wolimy trzymać takie rzeczy dla siebie, dlatego nie chcieliśmy nic mówić. Ale wydaje mi się, 

że wejdziemy do studia w Vancouver w maju. A to oznacza, że powinniśmy się już szykować. 

Chcemy podziękować naszym fanom za ich wieloletnią lojalność. Mamy naprawdę najlepszych fanów na świecie i doceniamy każdego z nich."

I kiedy wszyscy z rozmarzonymi oczkami i wielką nadzieją oczekiwali aż nadejdzie maj i AC/DC pojawi się w studiu, stało się coś co wywołało prawdziwą burzę w światowych mediach. Pojawiły się informacje o poważnej chorobie jednego z muzyków i o rozwiązaniu zespołu. Dość szybko wskazano, że najprawdopodobniej chodzi o Malcolma Younga - gitarzystę rytmicznego 

i twórcę legendarnych riffów. Wszyscy mówili o zakończeniu kariery, a zespół nadal milczał. 

Ale nie długo, bo w temacie wypowiedział się - ponownie - Brian Johnson:
"Na pewno spotkamy się w maju w Vancouver. Będziemy mieli tam kilka gitar i zobaczymy, czy ktoś ma jakieś utwory lub chociaż pomysły. Jeśli coś się znajdzie, nagramy to."

Odniósł się również do plotek na temat choroby jednego z muzyków, nie zdradził jednak o kogo chodzi, za co na pewno wszystkim z AC/DC należy się wielki szacunek, ponieważ nie robią rozgłosu ze swoich problemów jak niektóre gwiazdy i "gwiazdeczki".

"Nie chciałbym mówić niczego więcej na temat przyszłości. Niczego bowiem nie możemy wykluczyć. Jeden z chłopaków ma poważną, wyniszczającą chorobę, ale nie chcę mówić niczego więcej na ten temat. On jest bardzo dumny, a prywatnie to wspaniały gość. Jesteśmy kumplami od 35 lat i bardzo mi na nim zależy."

Wkrótce na oficjalnej stronie AC/DC pojawiła się informacja od zespołu dla wszystkich fanów:

"Po czterdziestu latach życia poświęconych AC/DC, gitarzysta i jeden z założycieli Malcolm Young robi sobie przerwę z powodu złego stanu zdrowia. Malcolm chciałby podziękować legionom oddanych fanów na całym świecie, którzy przekazują mu niekończące się wyrazy miłości i wsparcia. W związku z tą informacją, zespół AC/DC prosi o uszanowanie prywatności Malcolma i jego rodziny. Zespół będzie kontynuował tworzenie muzyki."
Potwierdziły się więc przypuszczenia, że to Malcolm jest ciężko chory. Ten wpis spowodował błyskawiczną reakcję fanów z całego świata, którzy zwłaszcza na facebooku w niewyobrażalnie szybkim tempie nabijali tysiące komentarzy, w których wyrażali wsparcie dla chorego gitarzysty.
Co jednak dolega Malcolmowi zapewne nie dowiemy się nigdy, ale najważniejsze w tej chwili jest, aby pokonał chorobę i powrócił do czynnego członkostwa w zespole.



Najnowsze informacje są bardzo dobre, ponieważ po Internecie rozlewają się kolejne zdjęcia przedstawiające sprzęt oraz samych muzyków w Vancouver, wszystko wskazuje więc, że zgodnie z obietnicami zespół zebrał się w studiu i miejmy nadzieję że już niedługo pojawią się pierwsze informacje o ich pracy i o planach zarówno wydawniczych, jak i koncertowych.
Rick St Pierre (dyrektor generalny Wizard Amplification Inc.) z Gibsonami SG Angusa Younga

Skrzynie AC/DC w studiu w Vancouver

Chorego Malcolma zastąpił najprowdopodobniej Stevie Young - bratanek jego i Angusa. Kiedyś już wspierał AC/DC podczas trasy koncertowej w 1988 roku, kiedy zastępował właśnie Malcolma, leczącego wówczas alkoholizm. Obecność Steviego w studiu nie została oczywiście oficjalnie potwierdzona, ale zdjęcia raczej potwierdzają te przypuszczenia.



Angus Young (z lewej) i Stevie Young (z prawej) w Vancouver

Jakie są moje przypuszczenia co do nowego albumu? Prawdopodobnie będzie co najmniej tak samo dobry jak Black Ice, chociaż zespół zapowiadał kilkukrotnie, że to co teraz stworzą będzie jeszcze lepsze niż wszystko co do tej pory nagrali. Co do muzyki, no cóż AC/DC wyróżnia się tym, że od kiedy tylko grają są wierni rock'n'rollowi, który (według nich samych) grają i tę wierność słychać, bo poza delikatnymi zmianami grają od lat to samo, czyli prosty energetyczny hard rock, z prostymi tekstami. Taki własnie powinien być hard rock - prosty, ale nie prostacki - i AC/DC w stu procentach spełnia to założenie. Nadchodzacą (miejmy nadzieję) płytę najlepiej opisze nam chyba wielki nieobecny w Vancouver, czyli sam Malcolm Young, który powiedział kiedyś:
"Nagrywamy te same płyty, tylko z różnymi okładkami".

Oczywiście jest to żartobliwe uproszczenie, ale jakże trafne. Taka "monotonia" mogłaby zaszkodzić chyba każdemu zespołowi, tym bardziej że coraz częściej możemy usłyszeć eksperymenty wielu zespołów rockowych, które modyfikują, a często nawet zupełnie zmieniają swój styl na kolejnych płytach. W kwestii AC/DC obecnie nie pozostaje nam nic innego, jak trzymać kciuki za Malcolma i  za resztę zespołu i oczekiwać z nadzieją na słowa:

"Mamy gotowy album, wkrótce będziecie mogli go posłuchać, a potem wybrać się na nasz koncert"


MIKOŁAJ STĘŻYCKI-WOJTASIAK

czwartek, 8 maja 2014

Już trochę gadamy, teraz popiszemy!

Wtorock narodził się w lutym tego roku, zaczęło się duetem Mikołaj - Dominik, a obecnie jest Nas Troje, czyli: Mikołaj Stężycki-Wojtasiak, Dominik Pajewski i piękniejsza część Wtorocka, czyli Justyna Lis. Jesteśmy studentami dziennikarstwa w Akademii Dziennikarstwa i Realizacji Dźwięku w Warszawie i w każdy wtorek o 20:00 prowadzimy audycję na żywo w Radiu Polska Live! działającym w Akademii.
Zapraszamy oczywiście do słuchania, jeżeli chcecie się wcześniej z nami zapoznać, bo nie wytrzymacie do wtorku, to możecie nas znaleźć w zakładce "podcasty", ale dla ułatwienia wrzucamy LINK.
Na tym blogu będziemy rozpisywać się na tematy związane z muzyką rockową i metalową. Będziemy komentować, oceniać, relacjonować wszelkiego rodzaju wydarzenia, koncerty, płyty, zespoły!
Lajkujcie nas na fb, subskrybujcie bloga i bądźcie czujni! \m/
Wtorockowa Ekipa - od lewej: Dominik "Kudłaty" Pajewski, Justyna Lis, Mikołaj Stężycki-Wojtasiak